You can enable/disable right clicking from Theme Options and customize this message too.

Book Online

* Please Fill Required Fields *
Find us on Facebook

Kolej na nas – czyli 6890 na szlakach kolejowych w Polsce w 9 dni

Podróże, Przygody / No Comment / 26 września 2018

Wyprawa „Kolej na morze, kolej na góry” rozpoczęła się na długo wcześniej niż 30 lipca 2018, gdy ruszyliśmy we dwóch po wakacyjną przygodę. Można powiedzieć, że miała swój początek przynajmniej 15 lat wcześniej, kiedy na świat przyszedł mój syn, Krzysztof. Choć gdybym miał być bardziej skrupulatnym badaczem genu kolejowego, mógłbym cofnąć się do własnego dzieciństwa, czyli do roku 1972, w którym to ja się urodziłem. Wtedy królowały jeszcze – tak, tak – parowozy, prawdziwie szlachetne maszyny, które jadąc oznajmiały wszem i wobec swoją obecność sapaniem, dymem i parą. Mój dom był usytuowany blisko torów, więc miałem jeszcze dodatkową atrakcję – w nocy lampy lokomotyw rozświetlały mój pokój. Dom, w którym powitałem starszego z moich synów, nie sąsiadował co prawda z torowiskiem, ale zamiłowanie do pociągów pozostało we mnie na zawsze, więc większość spacerów i wycieczek było tak zaplanowanych, żeby zaspokoić nasz kolejowy głód. Krzychu był coraz starszy, połknął bakcyla bardzo szybko i już obu nas pochłaniała wielka, coraz większa pasja. Naszą Mekką stało się Muzeum Kolejnictwa w Jaworzynie Śląskiej. Obowiązkowo każdego roku pierwszy majowy weekend spędzaliśmy na paradzie w Wolsztynie, staliśmy się bywalcami imprez kolejowych już nie tylko w Polsce, ale też w Czechach i Niemczech. Krzysztof w swoim zamiłowaniu do kolei poszedł o kilka kroków dalej ode mnie. Zaczął również tworzyć makiety, budować modele kartonowe i mechaniczne, odtwarzał realne szlaki pociągów w komputerowym „Trainz”, zbierał wszelkie przedmioty związane z koleją. W swojej szkolnej klasie był znany jako propagator podróży pociągami. Warto to podkreślić, bo to wśród jego rówieśników nietypowe hobby, a był w tym niezmordowany, choć wówczas cała kolej technologicznie tkwiła w poprzedniej epoce i jeszcze dość mocno kulała. Przyznaję, że podziwiałem go za odwagę bycia „niepopularnym”. Dopiero wielkie inwestycje ostatnich lat dały mu wiele argumentów za tym, żeby ten środek lokomocji stawiać ponad inne. Moją największą pasją od lat jest fotografia, przy okazji naszych pociągowych rytuałów zawsze fotografowałem. Udało mi się dobrze udokumentować historię kolei żelaznych ostatnich 10 lat. Zaraziłem tym również Krzyśka, ale on oczywiście znowu poszedł o krok dalej niż ja i zaczął prócz robienia zdjęć filmować trasy i przejazdy pociągów. Mój syn mówi, że w fotografii nie ma tej pięknej muzyki, jaką jest stukot jadących maszyn. W ten oto sposób nasz tandem pociągowych zapaleńców dojrzał do wielkiego wyzwania, jakim uczyniliśmy plan letniej wyprawy kolejowej.

Zbliżały się tegoroczne wakacje i czuliśmy, że nadchodzi nasz czas, czas na coś wyjątkowego. Mieszkamy w górach, lubimy ten pofałdowany światowygląd, ale na zasadzie kontrastu pierwszą wakacyjną myślą zawsze jest pobyt nad morzem. Ale, gdy już tam jesteśmy, zaczyna nam brakować tego niewyprasowanego pejzażu, który otacza nas na co dzień. I tak narodził się właśnie pomysł na eksperyment – czy w naszym pięknym kraju można pogodzić te obie tęsknoty i spędzić jeden dzień nad morzem, kolejny w górach i tak na przemian. Oczywiście nie zamierzaliśmy tego sprawdzić przy pomocy auta, samolotu, statku, tudzież roweru tylko właśnie pociągu. Przecież wszyscy świadomi są zmian zachodzących aktualnie na kolei – nowe, wyremontowane trasy, dworce, nowoczesne pociągi – czemu więc nie zaufać stalowym, ciężkim maszynom z wielkim sercem? Mój syn natychmiast zabrał się za sprawdzanie rozkładów jazdy i możliwych połączeń, zaplanowaliśmy punkty docelowe i tak powstał plan naszej wyprawy. W końcu Krzysiek nie musiał namawiać mnie na podróż koleją, a ja przestałem mu udowadniać, że w aucie czuję się wolny.

Zaplanowaliśmy dziewięciodniową podróż – cztery dni nad morzem i pięć w górach. Oczywistym stało się, że musimy wystartować z wysokiego pułapu (i to dosłownie), by z rozpędu szybko znaleźć się nad morzem. W naszej okolicy najwyższym punktem jest szczyt Śnieżka, wznoszący się 1602 m nad poziom morza i tam zjawiliśmy się przed południem 30 lipca. Próbowaliśmy nawet patrząc na północ dostrzec stamtąd morze, choćby w wyobraźni, ale mogliśmy jedynie rozpoznać dworzec kolejowy, z którego nad wielką wodę zabrać nas miał pociąg relacji Jelenia Góra – Poznań, odjeżdżający tego samego dnia o godzinie 14.00. Dokumentowaliśmy oczywiście wszystko na zdjęciach, bo to one na bieżąco zamieszczane na portalach społecznościowych miały być dowodem na pokonywanie kolejnych etapów naszej wyprawy. Do przejechania było 6890 km w dziewięć dni, a pociągi czasem lubią się spóźniać. W założeniu wyprawy mieliśmy zaplanowane trasy z przesiadkami, czasem dwiema dziennie, a na każdą z nich mieliśmy czas bardzo ściśle ograniczony – najdłuższa dawała rezerwę dwugodzinną, ale były i kilkuminutowe. Kiedy ogłosiliśmy w Internecie plan naszej wyprawy, padło wiele głosów, że nie damy rady, że kolej to niepewny godzinowo środek lokomocji. My jednak pozostaliśmy wierni swojemu postanowieniu i przekonaniu, że nasza ukochana kolej nas nie zdradzi i nie rozczaruje. Dlatego już następnego dnia rano nasze zaślubiny z morzem w Świnoujściu stały się faktem. Może miejsce nie było to samo, bo to Kołobrzeg miał być w pierwotnym zamyśle pierwszym morskim punktem naszej wyprawy, ale za to radość nasza była taka sama, rzec można pierwotna, a i analogia pewna do obejrzanych w podróży kolejny raz „Czterech pancernych” także – Janek tam odnalazł swojego tatę, ja z kolei odnalazłem w moim synu najlepszego kompana podróży, nie tylko tej koleją, ale i tej życia.

W każdym odwiedzanym miejscu chcieliśmy zrobić lub zobaczyć coś specjalnego. W Świnoujściu wrzuciliśmy przysłowiowy grosz do morza, na prośbę naszej znajomej, która osobiście z powodu długotrwałej choroby tego zrobić nie mogła. W Kłodzku, będącym kolejnym etapem naszej podróży, zwiedziliśmy stare miasto i oczywiście twierdzę, w której był kręcony jeden z ostatnich odcinków naszego ulubionego serialu. To piękne miasto opuściliśmy w prawdziwej euforii. Jesteśmy obaj z synem wielkimi zwolennikami rozwoju kolei, jej nieustannej modernizacji, ale retro klimaty kochamy równie mocno. Dużo emocji przyniósł nam więc już sam widok podjeżdżającego na stację pociągu, którym ku naszej radości mieliśmy się przedostać do Wrocławia – można powiedzieć zabytek EN-57, konstrukcja z 1962 roku praktycznie bez zmian. Dzień był bardzo upalny, bo lato tego roku podkręciło piec na maksa akurat w okresie, na który przypadła nasza wyprawa. Klimatyzacja w pociągu była jak za dawnych lat – po prostu otwarte na oścież okna. Frajda była niezapomniana, kiedy wystawialiśmy głowy za okno, dając się smagać powietrzu wzburzonemu pędem pociągu. Obserwowałem podekscytowanego Krzycha, który dokumentował wszystko, co się dało z tego wyjątkowego składu. W miarę trwania naszej podróży przewoźnicy zaskakiwali nas jeszcze nie raz. Różnorodność to zabijacz nudy i taka była nasza cała wyprawa. Następny przystanek, Kołobrzeg, przywitał nas jako jedyny chmurami, obrażony, że zaślubiny z morzem odbyły się w innym porcie. Tu wtrącę małą dygresję, wiążącą się z tym właśnie miastem. Śniadania jedliśmy po drodze, czasem przysiadając na ławkach. Wystarczał nam zwykły sklep spożywczy, gdzie wstępowaliśmy po świeże bułki i sałatkę warzywną. Pozornie nic nieznaczące zakupy poranne potrafiły nas jednak także pewnego razu mile zaskoczyć, właśnie w Kołobrzegu. W tamtejszej Żabce trafiliśmy na panią ekspedientkę, która na przywitanie powiedziała nam, że śledzi w Internecie naszą wyprawę i kibicuje nam z ciekawością. Przyznała się też, że od lat ogląda moje fotografie, czym sprawiła mi niekłamaną przyjemność. Byliśmy już wtedy trochę zmęczeni kolejnym dniem w podróży, ale te słowa dały nam zastrzyk energii. Obaj lubimy rozmawiać o naszych pasjach. Mieliśmy przygotowany folder naszej eskapady i postanowiliśmy opowiadać o naszym projekcie każdemu konduktorowi oraz współpasażerom. Chcieliśmy z wszystkimi dzielić się niezapomnianymi dla nas wrażeniami, których dostarcza nam podróż ukochaną koleją. Nasz entuzjazm jednak chwilowo ostygł na kolejnym przystanku. Do Wisły dotarliśmy dopiero po 23.00, zmęczeni przygodami. Wina jednak była po naszej stronie. Po prostu wysiedliśmy na złej stacji, a cel majaczył światłami rozświetlającymi mrok w odległości jakichś 10 km. Mieliśmy jeszcze jeden problem – od wielu godzin nie było gdzie doładować wygłodniałych telefonów. Na szczęście w pewnej chwili na pustkowiu zobaczyliśmy małe światełko oświetlające pokój zawiadowcy stacyjki. I znowu kolej, tym razem w osobie pana zawiadowcy, dała nam powód do wdzięczności. Ten życzliwy człowiek wezwał taksówkę, która zawiozła nas do hotelu w centrum Wisły. W końcu musieliśmy odespać zmęczenie. Hołdując mojemu zamiłowaniu do dygresji dodam, że i ta kwestia dostarczyła nam sporej różnorodności. Pierwszej nocy spaliśmy u zaprzyjaźnionej z naszą rodziną szczecinianki Dagny. Wspominamy to z wdzięcznością tym większą, że jej synek Igor podarował zbłąkanym wędrowcom piękny rysunek kolejowy na pożegnanie. Dwa noclegi mieliśmy w hotelach, jeden w hostelu, jeden w prywatnej kwaterze. Aż trzy noce spędziliśmy w nocnych pociągach, choć z miejsc sypialnych korzystaliśmy tylko dwa razy. Ale czas wrócić do przygód dziennych. W Wiśle wielkiej energii dodał nam pobyt na skoczni nazwanej imieniem mojego króla sportu Adama Małysza. Byliśmy nawet w muzeum podziwiać wszystkie jego trofea. Wzór Adama mocno zdopingował nas do kolejnego, najdalszego w trakcie naszej eskapady skoku – z Wisły na Hel. Półwysep przywitał nas osobliwym widokiem, którego nie można doświadczyć jadąc samochodem. Po jednej i drugiej stronie wagonu przez okna widzieliśmy piękne morze, zabarwione błękitem czystego nieba. Naprawdę wspaniale jest na plaży o 7 rano. Można zapomnieć, że jest się w popularnym kurorcie. Byliśmy tam tylko my dwaj i wypatrywaliśmy wolno żyjącej foki. Niestety, początek tegorocznego lata przyniósł wiele doniesień o tragicznym losie tych fantastycznych zwierząt, może dlatego musieliśmy się obejść smakiem, a zamiast fok na plaży po 10.00 zaczęły schodzić się dosłownie tłumy turystów. Opuściliśmy więc plażę i poszliśmy zwiedzać półwysep. Tak minął dzień i ruszyliśmy w dalszą drogę. Kolejnym przystankiem było Zakopane. W każdym odwiedzanym miejscu chcieliśmy poznać jak najwięcej atrakcji, kultury i zwyczajów. Pobyt w Zakopanem rozpoczęliśmy nad górskim potokiem, przy bacówkach, a potem spałaszowaliśmy miejscową pyszną kwaśnicę. Nie mogło się w takiej okolicy obyć też oczywiście bez wędrówki górskim szlakiem. Wyprawa nie wyssała z nas jeszcze wszystkich sił, dlatego bez problemu stanęliśmy na szczycie Beskid, niedaleko Kasprowego Wierchu. Krótkie spotkanie z Tatrami zamknęliśmy odwiedzeniem jeszcze jednego ważnego miejsca. Kaplica w Jaszczurówce to nie tylko świątynia, ale jeden z symboli stylu zakopiańskiego, projekt Witkacego. Dla mnie to miejsce ma jeszcze bardzo osobisty wymiar. To właśnie tu 16 lat wcześniej, po zejściu ze szlaku prosiłem o syna. Zostałem wysłuchany i teraz wróciłem tutaj podziękować mając za towarzysza właśnie jego.

Z poczuciem spełnienia wyruszyliśmy w ostatnią podróż nad morze. Nie mogliśmy nie przejść się gdańska starówką, nie mogliśmy nie odwiedzić bohaterskiego statku „Błyskawica”. Nasz pobyt nad morzem, pierwotnie też i całą wyprawę, mieliśmy zakończyć jak w scenie ze znakomitego filmu Kondratiuka „Wniebowzięci”. Jak to powiedział niezapomniany Jan Himilsbach „człowiek musi sobie od czasu do czasu polatać samolotem”. My musimy sobie pojeździć pociągami. Bo przecież to nie nasza ostatnia wyprawa. Od zawsze marzymy o Glacier Express w Szwajcarii, o podróży koleją transsyberyjską. Ale jedno jest pewne – najbardziej kochamy polskie koleje. I nimi właśnie dotarliśmy do ostatniego punktu naszej wyprawy, do Przemyśla. Tam nigdy wcześniej nie byliśmy. Czasu na zwiedzanie tego pięknego zakątka nie mieliśmy zbyt wiele, bo już czekał na nas dom i ukochani domownicy.

Po 9 dniach naszej najdłuższej, jak dotąd, podróży koleją przyszła pora powrotu. Ostatnią trasę przejechaliśmy kolejowym mercedesam, a więc Pendolino, gdzie, jak w piosence sprzed lat „Wars wita nas”, zamówiliśmy sobie pyszny obiad, a że był zwieńczeniem wyprawy, to nawet z deserem. Smaku tego posiłku dwaj zmęczeni, zgłodniali ale szczęśliwi podróżnicy pewnie nie zapomną do końca życia. W pamięci zachowamy wspólnie spędzony czas, który związał ojca z synem jeszcze mocniej. Przed wyjazdem planowałem nadrobienie w podróży książkowych zaległości. Przyznam jednak, że przez te, lekko licząc, 120 godzin w pociągu nie znalazłem na to czasu. Chłonęliśmy wszystko, każdy mijający nas skład, każdą stację, rozmowy ze współpasażerami, niepowtarzalny dla nas klimat tego najbardziej masowego środka lokomocji z dwustuletnią tradycją. Z perspektywy kilku tygodni mogę już na chłodno powiedzieć bez żadnej przesady, że była to najlepsza z moich dotychczasowych wypraw, choć już trochę świata zwiedziłem. A towarzystwo? Szczęście dała mi świetna kompania mojego syna, w którym kwitnie zaszczepiona przeze mnie fascynacja koleją, fotografią, zwiedzaniem i poznawaniem świata w wielu jego wymiarach. Byliśmy w tej podróży jak plus i minus w baterii. Ja rozsmakowywałem się w miejscach, do których dotarliśmy, starałem się przekazać synowi jak najwięcej o historii i ludziach tam mieszkających. Krzychu natomiast wskakiwał na wysokie obroty, gdy wsiadaliśmy do kolejnego pociągu. Wyprawa uświadomiła nam, że stanowimy nie tylko dobrany duet, ale jedność i muszę przyznać, że po powrocie jest inaczej. Patrzę na Krzycha jak na partnera, jak na odpowiedzialnego i młodego bardzo, ale dorosłego człowieka, pomimo jego 15 lat, bo takim okazał się w trakcie naszej kolejowej eskapady. 30 lipca wyruszyłem w drogę z synem, a 7 sierpnia wróciłem do domu z niezawodnym przyjacielem i towarzyszem na dalszą podróż życia.

error: Content is protected !!